Etykiety

środa, 27 listopada 2013

Świat lakierów, perfum i luksusu :O

     Parę dni temu nasza przyjaciółka otrzymała pakiet z Douglasa: stylizacja (makijaż), układanie włosów plus fotografię efektów końcowych. Moim zdaniem, wręcz idealna strategia tego jednego z popularniejszych u nas re-sellerów perfum i kosmetyków. Najpierw podkreślenie piękna klientki przez malowanie przez profesjonalną makijażystkę, poźniej fryzjer i fotograf, który to wszystko utrwala. Odbitki robione na miejscu, minimum jedno zdjęcie dla każdej kobiety...



     Jeszcze lepsze jest to, ze owa przyjaciółka na stylizację zabrała też... Reno! Wielkie zdziwienie zawitało na jej twarzy, kiedy weszliśmy do Douglasa i przywitała ją uśmiechnięta stylistka i zaproponowała wizaż.

     Ucieszona usiadła, oddała mi torbę i proces się rozpoczął. Ja w tym czasie, korzystając z okazji, że zostałem uwikłany w trzymanie rzeczy, zacząłem rozglądać się po sklepie. W pewnym momencie zwęszyłem okazję - drink bar! Mnóstwo owocowych, bez lub z alkoholem. Stwierdziłem, że to w sumie raj nie tylko dla kobiet, ale przypadkiem (przy okazji) też dla ich partnerów!

     Sącząc modżajto i chodząc po sklepie, chłonąłem luksus dookoła mnie. Nie miałem też zielonego pojęcia jak szeroki może być asortyment takiego sklepu. Miliard odcieni wszystkiego, miliard mydełek, lakierów, zapachów... Dżizz. Ale mi się podobało.




Po około godzinie wszystko było gotowe, dziewczyny odstawione, zdjęcia się drukują, wszyscy ucieszeni. Douglasie, rób więcej takich akcji. Jestem gotowy wpadać codziennie :)












poniedziałek, 25 listopada 2013

Ah, życie na krawędzi!

Co to za zdjęcie? Historię z nim związaną znajdziecie niżej.. :)

Ponurość zbliżającej się zimy natchnęła mnie do kontynuacji opisu wspomnień wakacyjnych. Chociaż trzeba przyznać, że oglądanie zdjęć wody, plaży i kostiumów powoduje na moich plecach dreszczyk i nie mogę się nadziwić "jak mogło być tak ciepło??".

O naszej włoskiej przygodzie pisaliśmy już wcześniej (O, tui tui tutaj też :) ), a w dzisiejszych wspominkach skupię się na części plażowej, która podczas wakacji nad Morzem Śródziemnym wydaje mi się być całkiem znacząca.

Moje pierwsze zetknięcie z morzem (Kiko służył mi za przewodnika) było raczej rozczarowaniem. Zaczęliśmy od bardzo zatłoczonej części  wybrzeża, a na domiar złego woda była pełna glonów i wodorostów. No i ta ogromna ilość soli niepozwalająca swobodnie nurkować i pozostawiająca solne zacieki na skórze..


Mhmm, jednak przepyszne gelato skutecznie poprawiają humor i uprzyjemniają wycieczkę, do znacznie ładniejszych części plaży. Włoskie lody nie zawiodły moich oczekiwań. Są przecudowne!



Już szykując się do wyjazdu z Polski, nie mogliśmy się doczekać wspólnego spaceru nocą po plaży i kąpieli przy świetle księżyca. Jednej z ostatnich nocy pobytu udało nam się zrealizować ten plan! Po dniu pełnym wrażeń uzbrojeni w kostiumy i ręczniki ruszyliśmy przez piękną, klimatyczną Chioggię, do sąsiadującej z nią Sottomariny, która jest wyspą typowo kurortową, pełną knajp, muzyki i imprez na plaży. 
Gdy dotarliśmy do wody, warunki wydały nam się idealne- zbliżał się czas pełni, po upalnym dniu temperatura morza była cudowna. Dla nas= absolutnie nie dla ciepłolubnych Włochów (dla których wyjście o tej porze wiąże się z koniecznością założenia ciepłej kurtki i szalika). 

Dlatego gdy już się zanurzyliśmy obserwowała nas spora widownia spacerujących nieopodal po molo- co ci wariaci robią w wodzie?- oberwaliśmy nawet parę gwizdów.


Ciepłe fale, blask księżyca, wspólne pływanie i świadomość, że jesteśmy tyle kilometrów od domu.. z imprezy na odległej części plaży dolatywał właśnie romantyczny włoski kawałek. Przepiękna chwila!

Jednak, jak zapewne wiecie, Morze Śródziemne różni się od naszego rodzimego Bałtyku- między innymi- ilością wszelakich stworów zamieszkujących jego głębiny. Najpopularniejsze ze wszystkiego są kraby. Za dnia kryją się w piasku i kamieniach przepłaszane przez ludzi, jednak nocą..

No właśnie.. pierwszym co przerwało nasze piękne chwile były moje podejrzane wrażenia stopne, a zaraz potem wrzask. Kraby zaatakowały!
Zauroczeni romantycznością przestaliśmy się poruszać i hałasować, co ośmieliło zwierzątka i powróciły z kryjówek zajmując cały obszar płytkiej wody wzdłuż plaży- nie było drogi ucieczki!

Kiko ku szczęściu mojemu, (ale nie przysłuchującej się spektaklowi publiczności z molo, której dostarczyliśmy parominutowej rozrywki i śmiechu) podjął bohaterską decyzję i wziąwszy mnie na ręce przeszedł przez Krabowe Morze ratując nam obojgu życie (a właściwie stopy).


Rawwrr.. Strzeżcie się!
I troszkę widoczków na rozgrzanie i motywację do podróży do ciepłych krajów 




















niedziela, 17 listopada 2013

Szybko i smacznie

Rozszaleliśmy się ostatnio na blogu kulinarne, ale to przez pogodę, która wybitnie zachęca do jedzenia :3

Propozycja na szybką, lekką kolację lub po prostu przekąskę. Dla odmiany (po hurtowych ilościach ciasteczek) słono i zdrowo:
Sałatka z brokułów z sosem czosnkowym i fetą.

Danie banalne i ekspresowe, ale zaskakująco dobre. Brokuł sam w sobie jest delikatny więc połączenie go ze słoną fetą i wyrazistym sosem jest idealne.



Wykonanie i potrzebne składniki? 
- brokuł
- ser feta
 sos:
- 3 łyżki śmietany/ jogurtu naturalnego
- 1 łyżka majonezu
- duży ząbek czosnku

Mieszamy składniki sosu (majonez jest dla lubiących typowy smak sosu czosnkowego- znanego z knajp) i po prostu polewamy nim ugotowane różyczki brokuła.  Posypujemy pokruszoną fetą. Chyba nie trzeba było tego pisać :)
"Wykończyć" sałatkę można również prażonymi pestkami dyni i kiełkami.

Smacznego!

A to prezent, który dostałam z okazji naszych trzynastu miesięcy- pachnie mi teraz na biurku. Nie przepadam za typowymi czerwonymi różami, o czym mój luby dzielnie pamiętał. Ah! :3

Hmm, kwiatków jest 13, ale na zdjęciu parę się schowało


sobota, 16 listopada 2013

Who stole the cookie... ?



Właśnie zakończyliśmy z Reno dzień peełen przygód. Byliśmy w lesie, szukając ostatnich grzybów (całkiem sporo ich wyszło jak na koniec sezonu) oraz zrobiliśmy amerykańskie cookies (pierwszy raz u Reno w domu). Przepis jest niezwykle prosty, nawet taki laik jak ja dałby sobie radę, chociaż dzisiaj moją główną funkcją było tylko krojenie czekolady i mieszanie ciasta. Zainspirowani Kwestią Smaku postanowiliśmy kolejny raz zająć się ich produkcją. Ostatnim razem to właśnie te ciacha zrobiły w moim domu niemałą furorę i zainspirowały moją mamę, że następnego dnia zrobiła podwójną porcję.  Moim zdaniem, to absolutnie najlepsze ciastka, w porównaniu do czasu ich wykonania i nakładu pracy.


AMERICAN COOKIES

 Czego potrzebujemy:

100g masła

1 szklanka mąki pszennej (ok. 160g)
3/4 łyżeczki soli
1/3 łyżeczki sody (proszku do pieczenia)
80g cukru brązowego
80g cukru białego
1 jajko
1 opakowanie cukru wanilinowego (jego nigdy nie za wiele) lub 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 tabliczka czekolady gorzkiej
1 tabliczka czekolady białej
- opcjonalnie: orzechy, rodzynki, M&M-sy, suszone banany itp.



Wystarczy w jednej misce ubić sto gramów masła razem z brązowym i białym cukrem, po czym wbić do tego jedno jajko i  znów ubijać, przez kolejne pięć minut. 

W drugiej misce należy do przesianej wcześniej mąki dodać wanilię, sodę (bądź proszek do pieczenia) oraz sól (dzisiaj dodaliśmy minimalnie większą ilość soli, niż była w przepisie, a efekt końcowy okazał się jeszcze lepszy niż za pierwszym razem).



W międzyczasie kroimy czekoladę w małe kawałki (polecamy czekoladę gorzką i białą, w podobnej ilości - gorzka stanowi podstawę czekoladowego smaku ciastek, a biała po rozpuszczeniu nadaję fajny efekt karmelizacji). Satysfakcjonujące mnie kawałki czekolady to po prostu jedna kostka przekrojona na cztery równe części. Do jednej porcji ciastek (ok. 11-13 sztuk) poszły nam dwie tabliczki (jedna gorzka, druga biała).




Na koniec wszystko wrzucamy do jednej miski i mieszamy i mieszamy, aż wszystko wymieszamy :)











Z tak przygotowanej masy (która już bez pieczenia jest pyszna), formujemy na blaszce, średniej wielkości paćki. Nie musimy ich bardzo formować, bo w piekarniku i tak się wszystko ładnie rozleje i uformuje w prawie idealny, okrągły cookie. Jedyne na co musimy uważać to rozmieszczenie. Ciastka często się ze sobą zlepiają, jak są za blisko siebie.
Pichcimy w piekarniku przy 160 stopniach przez około 15 minut to lekkiego zarumienienia się brzegów. Zależy nam na tym by ciastka przy pierwszym kęsie się skruszyły, a przy drugim już pysznie ciągnęły.



Jeżeli pierwszy raz słyszycie o tym przepisie, to proszę niezwłocznie go przeczytać i zrobić. Efekt gwarantowany, nie ma specjalnie co w nim popsuć. So... Who Stole The Cookie From The Cookie Jar?












sobota, 9 listopada 2013

Ciasteczka, wszyscy lubią ciasteczka


Za nami pyszny dzień! Zainspirowani chęcią mamy Krzyśka na ciasteczka, zakasaliśmy rękawy i.. ale zanim- podczas czytania posta proszę koniecznie posłuchać:



Who stole the cookies from the cookie jar?

Owocami pracy są delikatne ciasteczka- właściwie biszkopty- imbirowe- oraz prawdziwe cookies- duże, naładowane czekoladą i z lekko ciągnącym środkiem. Pyyyycha!


Ciasteczka-biszkopty imbirowe.

Zaczęliśmy od imbirowych, a przepis pochodzi z http://jajem.blogspot.com :)
Szybciutkie- ok 20min, z prostych, dostępnych składników, ale pyszne. A jak pachną!
Składniki:

- 200g mąki pszennej
- 1 łyżka mąki ziemniaczanej
- 200g cukru
- pół łyżeczki proszku do pieczenia (użyliśmy sody)
- 3 jajka
- 1 łyżeczka imbiru w proszku (użyliśmy 1,5cm plasterka świeżego- zdrowszy i bardziej aromatyczny)

Przygotowanie:


Jajka ubijamy razem z cukrem na pulchną masę. Przetartą mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia i imbirem a następnie, ciągle ucierając dodajemy do masy jajecznej.
Na wyłożoną papierem blachę nakładamy ciasto łyżeczką- rozlewa się samo tworząc zgrabne (lub mniej) kółeczka i pieczemy ok. 7-8min w temperaturze 160st. 



Nasza rada: nawet jeśli ciasteczka w piekarniku wydają się być jeszcze troszkę wilgotne, to należy je wyjąć i ostudzić na kratce- staną się wtedy super kruche :)






czwartek, 7 listopada 2013

Łóżko i zupa.

Dobry wieczór :)
Proponujemy dziś pyszną i rozgrzewającą zupę. Idealna na paskudne dni, kiedy z nieba leje się coś paskudnego, jest szaro zimno i mokro. I paskudnie. I właściwie jedyne co jest miłe to kołderka, przytulenie i coś ciepłego.

Zupa krem dyniowo-szpinakowa z grzankami. 
My korzystaliśmy ze skarbów ogródka- dyni (niestety odmrożona), (jeszcze świeżego) szpinaku i cebulki. 
Imbir i cayenne sprawiają, że całość jest lekko pikantna i rozgrzewająca, dzięki serowym dodatkom- sycąca, a kawałeczki szpinaku i ew. gorgonzoli są bardzo wyraziste i idealnie dopełniają smak.
Przygotowanie zajmuje nie więcej niż 25 minut.

Potrzebujemy:

- paru kawałków dyni 

- szpinaku

- kilku szalotek (małych cebulek/ pół zwykłej)

- 2łyżek masła

- sera (np.5-10dag żółtego, 10dag gorgonzoli/ kosteczki topionego)

- 2 ząbków czosnku

- ew. kilku łyżek ziemniaczanego puree (może być z poprzedniego dnia)

- ew. ok 1 cm plasterka świeżego imbiru/ dużej szczypty tego w proszku

- pieprzu cayenne

- soli

Grzanki: chleb+ser+zioła prowansalskie



Mrożona dynia

W jednym garnku gotujemy dynię, aż stanie się miękka. 
Tymczasem na rozgrzanym maśle smażymy cebulki z imbirem i czosnkiem. Gdy zaczną pachnieć i lekko się rumienić dodajemy zblanszowany szpinak (wystarczy świeże liście zalać wrzątkiem) i całość smażymy razem przez chwilkę.

Następnie do miękkiej dyni dodajemy puree, jeśli potrzeba dolewamy wody, dorzucamy ser (bez gorgonzoli) i dokładnie blendujemy. 
Do kremu dodajemy lekko usmażony szpinak, znów blendujemy- tym razem najlepiej delikatnie, żeby większe kawałki szpinaku były dobrze wyczuwalne. Na koniec dorzucamy drobno pokruszoną gorgonzolę (reszta serów już została zmiksowana) i przyprawiamy solą i pieprzem do smaku.

Grzanki możemy zrobić w piekarniku, ale całkiem znośne- nieprofesjonalne, ale smaczne- wychodzą w mikrofali. Wersja dla leniwszych (np. dla nas :) ) 1,5min- 600vat.

Omnomnom, smacznego!



Kosmiczne dynie- rosły u mnie w tym roku!




sobota, 2 listopada 2013

BUWing w Halloween

W ostatni czwartek, zamiast chodzić i straszyć ludzi, postanowiliśmy wybrać się do jednego z naszych ulubionych punktów na mapie Warszawy - Biblioteki Uniwersyteckiej. Reno w najbliższym czasie będzie przygotowywać się do Olimpiady Filozoficznej, a że dzień wcześniej, biblioteka bielańska okazała się dla nas mało łaskawa (żadnej książki z bibliografii), postanowiliśmy, że wybierzemy się dzisiaj właśnie tutaj.

 Biblioteka, jest jak na moje oko, absolutnie idealnym miejscem to spędzania wolnego czasu. Mmm.. so nerdy... Nie dość, że ma się dostęp do książek o praktycznie każdej tematyce, to można zebrać sobie stosik, przejść do Strefy PUFA, rozwalić się ze wszystkim wygodnie i czytać bez ograniczeń. A gdy książki zaczną nużyć, można zawsze pójść spać i nikt nie będzie na nas krzyczał. Dodatkowo, tuż przy wyjściu ze Strefy Wolnego dostępu, znajdują się kawiarnie i piekarnia. Wszystko to za jedyne 10zł na dwa lata... Czego chcieć więcej?!

Buwing - bo tak właśnie nazywa się ta czynność - jest dość popularnym (jak widać po nas - nie tylko wśród studentów) sposobem spędzania wolnego czasu. Samo określenie, co ciekawe, występuje w gwarze studenckiej, ale w dwóch znaczeniach. Jedno o pozytywnym wydźwięku - to po prostu chodzenie do biblioteki uniwersyteckiej w celach naukowych lub dla przyjemności, a drugie, negatywne - lansowanie i przychodzenie w celach towarzyskich.
Termin używany jest w większości przypadków używany do określania tego negatywnego.




Przecież to miejsce to nie tylko wielkie stosy książek, prawda? 
Słynne Ogrody BUW-u, również są ciekawe i zdecydowanie warte odwiedzenia. Po godzinach spędzonych na czytaniu, jest to idealne miejsce na zaczerpnięcie świeżego powietrza, rozmowę (w samej bibliotece niestety ciężko to wychodzi) oraz kontemplację majestatycznego widoku na centrum miasta.

widok przez okienko



dach
MOST!

jakieś mądre książki

BUWu chyba dalej nie trzeba reklamować... Zapraszamy :)