Etykiety

czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty (słodki!) Czwartek



Witamy Was w Tłusty Czwartek!

Może opychacie się dziś pączkami ze sklepu albo nawet jesteście na diecie, ale jeśli przyjdzie Wam ochota na zjedzenie czegoś przepysznego własnej roboty, to ten post się przyda!

Wczoraj (a dokładniej do dzisiaj, do trzeciej) bawiliśmy się w cukierników. Nie mamy pojęcia, dlaczego zajęło to aż tyyyle czasu, ale efekty pracy są pyszne (ah, skromności), a czy śliczne, możecie przekonać się sami.


To miał być zwykły wieczór z faworkami. No ale skoro już kucharzymy, to nie obyło się bez pizzy. A skoro faworki to przecież trzeba jakoś wykorzystać pozostałe białka, więc bezuchy. I w ten właśnie sposób z godzinki w kuchni, zrobiło się ich sześć! Ale jedzenia będziemy mieć na tydzień (hahaha, żartuję, wcale nie, pewnie pochłoniemy wszystko do jutra :D). Dość gadania, przechodzę do przepisu :)

Faworki oraz bezy.

Faworki, jak to faworki, chrupiące, cieniutkie i nie da się przestać ich jeść. Przepis mamy Krzyśka, ale wiadomo, że kruche ciasto bywa kapryśne i mimo identycznych proporcji i traktowania czasem bywa troszkę bardziej lepkie, czasem mniej, ale nie trzeba się tym przejmować.



Składniki: 
3 szklanki mąki
6 żółtek 
1 mała śmietana- kwaśna (8 łyżek)
4 łyżki spirytusu (lub octu)

2 łyżki cukru pudru
4 łyżki wody



Ze wszystkich składników wyrabiamy ciasto- energicznie! Trzeba mu czasem dobrze przywalić, trochę nim porzucać, żeby zagnieść do środka jak najwięcej powietrza. Idealna robota dla Krzyśka :)

Następnie zawijamy w folię i na godzinę do lodówki.






(W przerwie można zrobić pizzę i ją zjeść) 

Gdy ciasto już zmarznie wałkujemy je cieniutko, tniemy na paski. Na środku każdego paseczka robimy nacięcie, przez które "przewlekamy" faworka. Pozostaje już tylko smażenie w porządnie rozgrzanym oleju, odsączenie na papierowym ręczniczku i cukier puder. Smacznego :)


Teraz czas na bezy. Nie są one jak te typowe ze sklepu- zbita twarda masa idealnie białego cukru pudru, ale bardzo kruche, delikatne i leciutkie. Zależnie od upodobań możemy dodać soku z cytryny, by nie były mdłe, suszyć je dłużej, by w środku były chrupiące, lub krócej, by zostawało trochę 'ciągutki' czy może raczej pańskiej skórki w środku. My eksperymentowaliśmy, więc wyszło po trochu każdego rodzaju :)

W kwestii przepisu zaufaliśmy moje wypieki i jak zwykle się nie zawiedliśmy!

Składniki:
6 białek
380g cukru pudru (łatwo sobie wyliczyć stosunek- do 4 żółtek potrzeba 250g cukru)
szczypta soli
sok z połówki cytryny

Ubijamy białka na sztywną pianę dodając szczyptę soli. Następnie po łyżeczce dorzucamy cukier, cały czas miksując. I teraz czas na naszą inwencję- jeśli chcemy uzyskać kolorowy efekt, najłatwiej posłużyć się barwnikami spożywczymi. Jeśli wolimy naturalnego pochodzenia kolory, możemy np wycisnąć sok z buraka i uzyskać śliczne różowe bezy (tylko nie należy przesadzić, by nie otrzymać pięknego, słodkiego.. barszczyku).

Używając rękawa cukierniczego/ łyżki/ woreczka foliowego z odciętym rogiem formujemy nasze beziki na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i wrzucamy do piekarnika.

I tutaj najbardziej kontrowersyjna sprawa- czas i temperatura pieczenia. Według przepisu ma to być 35-45 minut w 140 stopniach z termoobiegiem. Działa, ale bezy szybko robią się.. beżowe, a w przypadku różowych chcieliśmy tego uniknąć. Dlatego piekliśmy je dłużej w 100st.
Tak naprawdę to pamiętając o prostej zasadzie- im dłużej w piekarniku, tym suchsze- warto co jakiś czas wyciągnąć bezika, ostudzić i sprawdzić czy konsystencja nam odpowiada.

Efekt jest baardzo delikatny, kruchy, bezuchy w środku mają sporo powietrza, a cieniutkie ciasto (dosłownie) znika w ustach.

Smacznego! :3





czwartek, 20 lutego 2014

Pizzucha

Postanowiliśmy dzisiaj z Reno, że na obiad będzie pizza. Po szybkim zwiedzeniu sklepu i zakupie niezbędnych rzeczy, zabraliśmy się do pracy. Ja, jak zawsze zająłem się ciastem, a Reno sosem. Poniższy przepis na ciasto, to chyba najlepszy z kiedykolwiek przez nas stosowanych. Musi wyjść!
Podkreślam, że prawdziwa włoska pizza opiera się na cienkim, trochę twardszym niż klasyczna polska "buła", cieście. Takie ciasto właśnie dzisiaj zrobiliśmy.

   Pizza na cienkim cieście z domowym sosem pomidorowym 

Ciasto 
3 szklanki mąki pszennej
ok. 3 łyżeczki drożdży
ok. szklanka ciepłej wody
2 łyżki oliwy z oliwek
łyżka cukru
łyżeczka soli

Sos pomidorowy
5 większych pomidorów
1 średnia cebula
2 łyżki masła
2 ząbki czosnku
zioła prowansalskie

Dodatki
starty ser żółty
świeże liście bazylii


   Samo zrobienie pizzy nie jest bardzo skomplikowane, po prostu wsypujemy mąkę do miski, wcześniej ją przesiewając, po czym przygotowujemy drożdżowy zaczyn. Do szklanki z cieplejszą wodą dodajemy drożdże i cukrzymy, żeby miały co jeść ;) Następnie dodajemy, to co zrobimy w szklance, do mąki i delikatnie mieszając i zagniatając, dolewamy co jakiś czas wody. Na początku polecamy zacząć ugniatanie w misce łyżką, potem dopiero, gdy ciasto zrobi się bardziej zwarte wyciągnąć i dokończyć ugniatać rękoma.

   Po rozrobieniu ciasta zostawiamy je na około pięć minut (można trochę dłużej, jak ktoś nie jest bardzo głodny) żeby wyrosło. Potem zabieramy się za wałkowanie i formowanie placków. Po włożeniu ciasta na blaszkę, wypełniamy je sosem i posypujemy serem żółtym i dodatkami wedle upodobania.

   Ostatnim krokiem jest włożenie naszej pizzy do piekarnika nagrzanego wcześniej do 180 stopni. Wyjmujemy jak zobaczymy zarumieniony ser z wierzchu, czyli jakieś 20 minut. Smacznego!

   Z ilości, jaką podałem w przepisie wychodzą spokojnie trzy pizze średniej wielkości.


   A na koniec dodatek do pizzy, bez którego szczególnie ja, nie dałbym rady przeżyć - zimna, przepyszna cola. Koniecznie podawana w przezroczystej szklance i schłodzona kostkami lodu. To polecamy szczególnie!



niedziela, 16 lutego 2014

Za "duże" espresso.



Witajcie!

Ostatnio byliśmy chorzy, zmęczeni i baaaardzo śpiący. Jednak słoneczko świeciło tak kusząco i szkoda było go jakkolwiek nie wykorzystać idąc do łóżka o 15. Dlatego właśnie Krzysiek zabrał nas do knajpki, na którą już od jakiegoś czasu mieliśmy ochotę, ale jeszcze nigdy nie udało nam się do niej trafić.

  Secret Life Cafe, bo o niej mowa, znajduje się w połowie drogi między Marymontem a placem Wilsona, tuż obok teatru Komedia.







   Macie ochotę na chwilkę odpoczynku, coś smacznego, kawę, regionalne piwko, owocowe smoothie albo lizaka? Wystarczy wysiąść na przystanku Teatr Komedia. Wnętrze jest kafejkowe, menu wypisane kredą na tablicy, mnóstwo uroczych lampeczek. A w centralnej części "wyspa" otoczona kontuarem, półki z winami, słojami ze składnikami potraw, które przygotowywane są na widoku gości.

  To strasznie sympatyczna sprawa gdy, po złożeniu zamówienia, mogę, siedząc przy stoliku, zerkać jak.. kelnerka (czy tak można nazwać osobę, która nie tylko podaje, ale też przygotowuje dania?) odkorkowuje butelkę, kroi pomarańcze czy wydobywa miód z wielkiego słoja, przyrządzając moje grzane wino. Wszystko bez zbędnego pośpiechu.

Minusem takiego układu jest to, że gdy któryś z klientów zamówi coś pachnącego wyjątkowo apetycznie, ciężko jest powstrzymać łakomstwo :)

W super przyjemnej dla naszych oczu karcie jest sporo smakołyków, również dla nie jedzących zwierzątek (patrz: ja :)), a także wegan czy bezglutenowców. Mimo, że nazwy te brzmią przerażająco, jedzonko wygląda i pachnie nieziemsko!
Znalazło się oczywiście też coś dla śpiochów. Krzysiek dostał swoje espresso, jednak warto nie popełnić tego faux-pas co on i nie próbować zamawiać "dużego" (nie został zrozumiany, ale prawdopodobnie większość baristów dostaje na skutek takiej profanacji zawału). Podwójne lub doppio- jak to ładnie brzmi! 




Omnomnomnomnomnom :3





środa, 12 lutego 2014

Nouvelle (délicieux!) cuisine ❤



Witajcie!
    Dzisiaj naszedł dzień na stworzenie czegoś bardziej ambitnego od odgrzewanej pizzy czy frytek. Inspiracją był szybki przegląd lodówki i okolic, gdzie znalazłam mnóstwo fantastycznych składników. 
Dzieckiem tego związku została.. (hmm czas wymyślić apetyczną nazwę) 

sałatka z grillowanego bakłażana, brokułów i sera z dodatkiem melona i świeżych ziół
   Kurczę, nazwa nie wyszła zbyt zgrabna, ale sałatka za to przepyszna!
Propozycja doskonała na lunch czy elegancką kolację, na przykład walentynkową- Krzyśka zachwyciła :)

   Skomplikowaność dania wynika jedynie z ilości składników, które pewnie nie każdy ma na codzień w kuchni. 
   A jego pyszność? Tu sprawa jest bardziej złożona- bakłażan, grillowany na miękko, z kremową mozzarellą, przepysznym lazurem i dodatkiem świeżego, słodkiego melona. Do tego delikatne brokuły, wyrazista feta i świeże zioła. Te smaki idealnie do siebie pasują!


Zacznijmy od brokuła, którego gotujemy al dente.
Następnie przejdźmy do bakłażana, do którego potrzebne nam będą:


...oraz oczywiście sam bakłażan i łyżka masła.
  
  Bakłażana kroimy na cienkie plastry, posypujemy hojnie solą i zostawiamy na paręnaście minut. Następnie opłukujemy wodą i osuszamy papierowym ręcznikiem. *

  Na patelni do grillowania (lub zwykłej patelni) rozgrzewamy masło i tu ważna sprawa- gdy się roztopi przetrzymujemy je jeszcze chwilkę aż zacznie pachnieć "orzechowo". Dorzucamy czosnek pokrojony w cienkie plasterki i rumienimy. Gdy czosnek jest gotowy, dodajemy zioła prowansalskie, bakłażana i grillujemy go aż do miękkości.

  Na sam koniec wrzucamy mozzarellę, niebieski ser pleśniowy, melona podsmażamy chwilkę, żeby mozzarella delikatnie się roztopiła a całość przeszła swoim zapachem.

  Grillowanego bakłażana z serem i melonem podajemy z ugotowanymi al dente różyczkami brokuła, posypujemy pokruszoną fetą i świeżymi ziołami- bazylią, pietruszką i rozmarynem.

Kurczę, znów robię się głodna :) Smacznego!





*małe objaśnienie: ten rytuał służy 'odgorzknieniu' bakłażana, w jego trakcie warzywo wydziela wodę z goryczką, którą wystarczy potem spłukać

niedziela, 9 lutego 2014

Baletnica!




Hej!

 Parę tygodni temu, wybraliśmy się z Reno do Warszawskiej Szkoły Reklamy na sesję, której tematem przewodnim był balet. Reno przywdziała piękne sukienki i przed aparatem wykonywała jakieś skomplikowane pozy, biegała i skakała, a wszystko po to by uchwycić tych parę niezwykłych ujęć.

  Ja nie byłem gorszy. Mimo, że z początku została mi przydzielona rola "wizażystki" (trzeba było każdą osobę będącą w studiu jakoś zapisać na listę, mi przypadło akurat takie coś) to w końcu zostałem naczelnym choreografem!

  Często ciężko było mi przekazać, w jaki sposób ma wyglądać poza, przez co musiałem sam ją wykonywać, co nie zawsze wyglądało wspaniale. Całe szczęście, nikt nie postanowił tego udokumentować.





Spędziliśmy tam ponad siedem godzin, przy czym na samą sesję zeszło się około pięciu. Reno przez cały ten czas dzielnie pracowała, bez przerw wykonując coraz to nowe pozy. Z początku było łatwo i przyjemnie, ale później nieuchronnie przerodziło się w walkę z własnym ciałem.



Do tej pory, nie miałem pojęcia ile tak naprawdę trzeba włożyć czasu i wysiłku, by zrobić takie zdjęcia. Pewnie wydawało by się, że najprościej było wykonać pozy leżące. W rzeczywistości to one były najbardziej wymagające. Nasza modelka musiała utrzymać się w takiej pozycji przez dość długi czas, co było sporym obciążeniem dla mięśni brzucha i grzbietu.


Całe studio było dla nas, dzięki temu że w WSR-ze mamy znajomości. Zdjęcia Reno były potrzebne naszej koleżance Shenti, na zaliczenie. Jak widać dla niektórych jest to szkolny obowiązek, a dla niektórych parę godzin skoków, rozciągania i szeroko pojętej gimnastyki. Mimo zmęczenia naszej modelki pod koniec i następno-dniowych zakwasów warto było spędzić choć trochę czasu w błysku flashy... Ah.. :)


  Dodatkowo podróż na drugi koniec Warszawy opłaciła nam się bardziej, niż byśmy się tego spodziewali. Ni stąd ni zowąd, jak już byliśmy spakowani i gotowi do wyjścia, zatrzymała nas jakaś Pani. Zaproponowała, żebyśmy dołączyli do wspólnego zdjęcia, które cyknęli nam przy głównym wejściu z okazji jakiś podziękowań dla jakiegoś kogoś. Trzymając kartki z owymi podziękowaniami, nie do końca wiedząc co robimy i czemu akurat my, uśmiechaliśmy się wdzięcznie do aparatu. Za chwilę było po wszystkim, wzięliśmy rzeczy i wychodzimy, gdy... Znowu Pani! 





I tym sposobem dostaliśmy bilety na prapremierę nowej polskiej produkcji, która weszła nie dawno do kin.
Film "Pod mocnym aniołem" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, jest adaptacją książki Jerzego Pilcha pod tym samym tytułem.


Chętnych zapraszamy na bloga autorki powyższych zdjęć - http://imprevisiblle.blogspot.com/

piątek, 7 lutego 2014

Bonjour!



Bonjour!

Spieszymy do Was z dobrą nowiną! Pewnej zdolnej, dobrej duszy udało się ożywić Krzyśkowy aparat. Zatem powracamy z energią i nareszcie, przynajmniej kompaktowymi, zdjęciami.

Co mogłoby powstać ze składników ze zdjęć powyżej (koty się nie liczą)? Prawdę mówiąc ja mogłabym jeść same owocki z Nutellą, ale jeśli jesteście w stanie powstrzymać na chwilkę łakomstwo, to polecam naszą wersję racuszków razowych z serem.

Czego potrzebujemy?
- mąki żytniej (ok. pół szklanki)
- jajek (sztuk 1-2)
- twarożku/ serka wiejskiego (ok. dwóch łyżek)
- skórki cytryny (otartej z pół cytryny)
- cukru waniliowego (dwie łyżeczki)
- mleka/ maślanki
- masła/ oleju (do smażenia)

i oczywiście na wierzch Nutelli i owoców  

Do dzieła!
Ilość składników jest orientacyjna, mieszamy je wszystkie aż do uzyskania konsystencji gęstego ciasta naleśnikowego/ omletowego. (Oczywiście jeśli jest za rzadkie dodajemy mąki, jeśli za gęste- mleka/ maślanki)

Smażymy chwilkę na tłuszczu, odsączamy ręcznikiem papierowym. Pozostaje jeszcze tylko posmarowanie nutellą i twarożkiem i posypanie owocami.

Bon appétit!







Edit: na naszym pasku zawitała instagramowa zakładka. Postanowiłam pobawić się troszkę w banana/ gimbusa i od paru dni szaleję z hashtagami i zdjęciami jedzenia :D Niemniej możliwe, że będzie się tam coś pojawiać częściej niż na blogu dlatego zapraszamy!